Wczesnym rankiem budzi mnie przemarsz stada krów. Wracają na swoją polankę. Chłopaki tym razem nie wykazali czujności i nawet nie zauważyli zagrożenia. Krowy zatem szybko i sprawnie przemknęły obok nas i wkrótce zniknęły. Staram się zasnąć, ale w ostrym, porannym słońcu nie jest to łatwe. Sobie zatem trwam w mym śpiworze. Nagle poranek zaczyna docierać i do Artura- kręci się w swym śpiworze i coś tam bredzi pod nosem.
Na przebudzenie Marka trzeba trochę poczekać. Jednak i na niego przychodzi czas, o czym świadczą gwałtowne wstrząsy konstrukcji namiotu. Po chwili w otworze namiotu ukazuje się jego nieco przestraszone oblicze. Może myślał, że go zostawiliśmy? Zwijamy obozowisko. To już ostatni raz. Szybko schodzimy z pagórka i całkiem znośną szutrówką ruszamy do Użoka.
Po drodze zatrzymujemy się w znanej nam już murowanej chałupie. Chłopaki zalegają w sadku. Ja idę do płynącego obok strumyka. Wodny masaż mych przechodzonych stóp! Czyż może być coś bardziej przyjemnego? Wkrótce też wkraczamy do Użoka. Tutaj całkiem znośny sklep. Piwo i lody na patyku! Hm, dobrze mi wielce.
Teraz jeszcze tylko wdrapać się szosą na przeł. Użocką i jesteśmy w Siankach. Drogę uświetniają nam fantastyczne widoki na czarodziejską dolinę rozciągającą się u naszych stóp. Robię kilka zdjęć. O 18- tej docieramy do Sianek. Gdzieś tam przed nami jest Polska... Pociąg mamy o 2.00. Trochę trzeba poczekać. Tylko 8 godzin. Przez dwie leżymy na łąkach przed Siankami.
Czas mija powoli. A jednak mija. Ok. 20.00 ruszamy w kierunku widocznej gdzieś pod horyzontem cerkwi, którą chłopaki wcześniej wypatrzyli i którą z niewiadomych powodów zapragnęli obejrzeć z bliska. Pod ścianą cerkwi jest jakaś ławka. Siadają zatem sobie i zaczynają o czymś gadać. Ja idę zrobić kilka zdjęć. Podczas mej nieobecności przychodzi do nich jakaś miejscowa babuleńka i opowiada historię swego życia. Od czasu narodzin w II Rzeczypospolitej, aż po dzień dzisiejszy tj. poważnego ześwirowania jej syna. Oczywiście, z powodu nieszczęśliwej miłości.
Ok. 22.00 docieramy na dworzec. Pogranicznicy nas poznali. Teraz nawet nie chcą paszportów, smętnie przegryzając pestki słonecznika. Za chwilę cały budynek dworcowy opanowuje stado cyganów, którzy postanowili tam też przenocować. Poczekalnia szybko zamienia się w koczowisko. Wychodzimy na peron. Nad nami zaczyna się jakaś potężna nawałnica. Grzmoty i potworne błyski, ukazujące co chwila całą panoramę bieszczadzką. Robi wrażenie. Przez chwilę obserwujemy to dziwowisko. Nagle, grzmotnęło gdzieś nad naszymi głowami. Mam uczucie, że cały świat się na nas wali. Robi się niebezpiecznie. Ruszamy zatem do dworcowej restauracji przeczekać burzę. 50 metrów przed restauracją spada na nas ściana wody. Wpadamy do pierwszej sieni. To budynek kolei. Siedzi tu jakiś trzech gości. Jeden kompletnie pijany. To chyba zawiadowca. Chcą nas ugościć- dwóch skoczyło po wódkę. Cholera, trzy godziny do odjazdu! Strasznie się urżniemy! Dziękujemy i idziemy do restauracji- właśnie przestało padać.
Restauracja urzeka swym kosmicznym charakterem. Duży kołchoz. Może na 100 osób. Środek nocy. Za ladą jakieś młode dziewczę. Zaspane i nieco obojętne na odwiedzających lokal podróżnych. Zamawiamy herbatę i apetycznie wyglądające bułeczki. Zakup ten powtarzamy jeszcze dwa razy. Mijają kolejne dwie godziny. Przez restaurację przemknęło jeszcze kilka osób, amatorów nocnych obiadów. Wszystko to trwało do momentu, gdy dziewczę zza lady ucięło sobie drzemkę. Klienci jakby przeczuwając to, zaczęli omijać lokal gastronomiczny. My również postanowiliśmy go opuścić, nie naruszając błogiego snu dziewczęcia zza lady- w jej zmęczonych dłoniach dostrzegłem jakąś książkę. Ckliwy romans? A może całkiem poważny podręcznik akademicki?
Świat po burzy zachwyca lekkością, rześkością. Czuję się jak niewidomy. Czarna noc. I tylko wiatr delikatnie muskający twarz, trawy zalotnie nęcące swym zapachem nozdrza, dają poczucie gwałtownego życia toczącego się dookoła. W mijanych kałużach radośnie zaczepiają nas odbite światła dworcowej poczekalni gdzieś na końcu świata. Docieramy na peron. Tu już czeka nasz pociąg do Lwowa. Sama podróż mija spokojnie. Przed 7.00 jesteśmy na miejscu. Szybko na dworzec autobusowy i już jedziemy do Warszawy. Zatem żegnajcie ukrainne Bieszczady! Witajcie wszystkie problemy, przed którymi zdezerterowałem na tych kilka dni...