Następnego dnia rano wychodzimy ze schroniska bez śniadania i idziemy do spożywczego zakupić coś do jedzenia i picia. Przed nami kilka kilometrów asfaltem do Żubraczy. Pod sklepem udaje się nam jednak złapać jakąś okazję. Ładujemy się więc razem z plecakami do niedużego samochodu i po 5- ciu minutach jesteśmy na miejscu, w Żubraczach. Właściwie to na łączce, która podobno kiedyś była wsią. Dopiero tutaj jemy śniadanie i ruszamy w drogę. Przed nami Łupków.
Najpierw musimy jednak dojść do torów kolejowych, a później dodbić nimi do niebieskiego szlaku, idącego wzdłuż granicy. Tory po kolejce odnajdujemy bez większego trudu. Maszerujemy zatem wzdłuż torów, a właściwie to po torach, bo fajniej i nie trzeba się przedzierać przez zarośla. Jedynie Marek coś tam przebąkuje, że powinniśmy poszukać szlaku i nim iść dalej. Szlak idzie gdzieś obok nas, ale nam jest dobrze na torach i tutaj pozostajemy. Marek zresztą też.
Tak też sobie dochodzimy do stacji w Balnicy. Nie jest to nawet miejscowość. Po prostu budynek stacji. Są tu jednak wolne pokoje, a sezonowo startuje stąd chyba kolejka bieszczadzka, co nas jednak nie bardzo wzrusza. Jest też przejście graniczne w kierunku słowackim. Nieczynne teraz, chociaż kto to wie. Samo przejście to budka nieco podobna do wychodka, pomalowana w narodowe barwy Słowacji. Tutaj też, blisko tej zagranicy robimy sobie odpoczynek i po chwili ruszamy już niebieskim szlakiem dalej.
Szlak niebieski, jak przystało na szlak graniczny, nie ma zbyt wielu walorów widokowych. Jest za to bardzo upierdliwy i męczący- prowadzi wzdłuż szczycików. Więc cały spacer można opisać w kilku słowach: góra - dół, góra - dół. I tak przez kilka godzin. Z obu stron las i jedynie czasami jakaś przecinka, głównie ze słowackiej strony, co pozwala spojrzeć na Bieszczady z trochę szerszej perspektywy.
Podejścia i zejścia stają się dłuższe, co jest być może wynikiem zmęczenia- temperatura osiągnęła standardowe 35 stopni powyżej zera.
Zadchuch, upał i nasze coraz większe plecaki powoli dają o sobie znać. Janusz zaczyna mieć kłopoty na podejściach, mi idzie tylko trochę lepiej. Dochodzimy wreszcie do jakiegoś wypłaszczenia i robimy kilkuminutowy odpoczynek. Odżywamy. Gdzieś po drodze ma być jakiś cmentarz z I wojny światowej i postanawiamy go odnaleźć. Zupełnie nie wiem po co, bo żaden z nas nie interesuje się militariami, ani historią tutejszych, a tym bardziej swiatowych konfliktów. Może dla przerwania tej monotonnej trasy?
Znajdujemy jakiś kopczyk. Raczej mogiłę, niż cmentarz. Chwila na odpoczynek. Według mapy, tuż za kolejnym wzniesieniem, szlak powinien odbić w prawo i powoli schodzić z grani.
Wzniesienie chyba jest, chociaż do końca nie jesteśmy tego pewni, szlak jednak zanika. Znajdujemy drobną ścieżynkę, która odbija od granicy. Jest jednak całkowicie zarośnięta. Na ochotnika idę spenetrować teren. Czuję się jak w dżungli i żałuję, że nie posiadam maczety. Jeżeli to jest szlak to chyba lekko zapomniany przez turystów! Po przedarciu się przez ok. 50 metrów, znajduję wreszcie oznakowania szlaku i możemy iść dalej. Na szczęście szlak jest zarośnięty tylko na długości kilkudziesięciu metrów, dalej jest już całkiem znośnie. Dochodzimy do jakiejś wieżyczki. Chyba leśników. Oczywiście, wszyscy chcą na nią wejść. Nie wydaje się to jednak zbyt bezpieczne. Wieżyczka lata swojej świetności ma już dawno za sobą i teraz zdradza chęć do rozsypania się na wszystkie strony. Co tam jednak, wchodzimy, acz pojedynczo. Nic z niej jednak nie widać, bo okoliczne drzewa już dawno ją przerosły.
Idziemy dalej i wkrótce wychodzimy z lasu. Dopada nas słońca i jest chyba jeszcze bardziej gorąco. Po lewej stronie ma być cmentarz i tam musimy skręcić w lewo do schroniska. Cmentarz jest, są też drogowskazy, więc po kilku minutach jesteśmy na miejscu, gdzie oczom naszym ukazuje się pokraczna chałupa, coś jakby obora. Cały problem polegał jednak nie na jej wyglądzie, ale na tym, że nikogo w niej nie było. Była zamknięta. Z informacji Marka wynikało, iż zawsze ktoś tu jest, a tu taka niespodzianka! Co robić, trzeba czekać. W ostateczności możemy spać na zewnątrz.
W strudni lekkie bajorko, więc woda nie nadaje się do picia. Idziemy do strumyka, przynosimy trochę lepszą i nadal czekamy.
Mija godzina, dwie i zaczynamy na poważnie szukać miejsc na nocleg- ja znalazłem sobie całkiem zgrabną ławkę opodal, pod drzewkiem. Ogólnie jednak kontemplujemy otaczające nas okoliczności przyrody.
Nagle, w nasze przygotowania wdarły się jakieś obce głosy. Na horyzoncie pojawiło się trzech gości. Z daleka wyglądają jak bojówka UPA, z bliska okazują się poszukiwaczmi militariów. Nie zwracają na nas większej uwagi- nie są właścicielami schroniska, a jedynie w nim nocują. Pochodzą ze Śląska i mózgi mają ukierunkowane wyłącznie na swoje wykopki. Po godzinie przychodzi niejaki Salij, właściciel, czy zarządzajacy schroniskiem. Też się nami nie przejmuje i jest chyba lekko wkurzony na Ślązaków, ale o co im tam chodzi to ja już tego nie wiem.
Samo schronisko ma swój urok. Brak elektryczności, brak bieżącej wody. Dookoła i wewnątrz lekki bajzel, chociaż nie ma tam syfu. Na dole jadalnia z dużym stołem i kuchnią opalaną drzewem. Pijemy herbatę i coś tam jemy. Wszystko to odbywa się oczywiście przy świecach- taka nikomu nie potrzebna szczypta romantyzmu. Idziemy do sypialni na górze. Jest to jedna izba, w której leży ok. 15- tu materacy. Jeden przy drugim. Wybieramy te przy kominie, co okaże się niezbyt rozsądne- duszno i gorąco przez całą noc. Ślązacy pogodzili się chyba z Salijem, bo gadają jeszcze pół nocy. Oczywiście wyłącznie o sprawach militarnych (jakies czołgi, bagnety i inne żelastwo).
I mamy już ostatni dzień w Bieszczadach. Oczywiście, podczas tego wyjazdu. Szybko opuszczamy schronisko, by zjeść coś w Łupkowie i zdążyć na pociąg o 9- tej do Sanoka. Po drodze mijamy pokaźną grupę gości maszerujących w przeciwnym kierunku. Chyba smolarze. W Łupkowie idziemy do sklepu spożywczego po jakiś prowiant, który natychmiast konsumujemy. Jest wesoło, chociaż to ostatnie chwile w Bieszczadach. Teraz na dworzec i można ruszać.
W drodze powrotnej postanowiliśmy trochę improwizować, by uniknąć monotonnego powrotu. W Sanoku złapaliśmy w ostatniej chwili autobus, jeżeli dobrze pamiętam to do Przeworska, ale nie jest to pewne. A poźniej to jeszcze mniej pamiętam. Gdzieś nam coś uciekło, może w Przeworsku. Gdzieś coś nie kursowało. Łącznie korzystaliśmy z trzech pociągów i dwóch autobusów. W Warszawie byłem wieczorem.