Podczas naszego pobytu w Lizbonie aż dwa razy byliśmy w tym miasteczku leżącym opodal stolicy. Nie do końca było to związane z niezwykłością tego miejsca, a raczej z warunkami pogodowymi panującymi podczas pierwszej bytności w Sintrze.
Przed wyjazdem oglądając przewodniki o Portugalii, ktoś zauważył tą niewielką miejscowość w pobliżu Lizbony. Z opisu wynikało, iż na wzniesieniu górującym nad miasteczkiem znajduje się Zamek Maurów, rzecz niezwykle urokliwa i godna zwiedzenia. I właśnie ów pomauretański zamek miał być główną atrakcją naszej wyprawy do Sintry; on też był powodem, dla którego musieliśmy zawitać tam dwa razy.
Sama Sintra nie ma nic wielkiego do zaoferowania, niemniej posiada pewien urok właściwy małym miasteczkom na całym świecie. Ot, taka senna atmosfera tkwiąca w małych domkach, zaułkach i krótkich uliczkach. Niestety, ten sielsko- anielski klimat zmącony jest całymi watahami turystów, przybywającymi tu w większości z pobliskiej Lizbony.
My też przybyliśmy z Lizbony, podmiejskim pociągiem. Pokręciliśmy się wokół jakiegoś placyku, który wyglądał na centrum owej mieściny i postanowiliśmy ruszyć ku Zamkowi Maurów, wyłaniającego się z mgły ponad naszymi głowami, a który miał być celem naszej podróży.
Pogoda nas tego dnia wyjątkowo nie rozpieszczała- niebo było zachmurzone i od czasu do czasu mżyło. Do zamku doszliśmy spacerkiem bez większych problemów, na miejscu się jednak okazało, iż zamek jest zamknięty. Owa kamienna budowla, a właściwie, jak się później okazało, to ruiny, ze względów bezpieczeństwa podczas deszczu nie jest udostępniana turystom. Podobno można się poślizgnąć i połamać kości.
Wróciliśmy do Sintry. Chcąc jednak pozostawić jakiś ślad po tej podróży, udaliśmy się w stronę rezydencji leżących wokół miasteczka. Właściciele części z nich dorabiają sobie skromne kilka euro od osoby, za możliwość wejścia do ich rodowych siedzib. My też się skusiliśmy i wybraliśmy jedną z nich, by zobaczyć jak ludzie żyją w Portugalii. No, właściciele tej rezydencji to pewnie sobie żyją nieźle, chociaż po części pałacu i całym parku biegają grupki turystów wyposażonych w aparaty, robiąc zdjęcia i sporo hałasu.
Podczas drugiego wypadu do Sintry mieliśmy trochę więcej szczęścia. Przede wszystkim pogoda nam dopisała, co o tej porze i w tej części świata może nie jest rzeczą niezwykłą, ale dla nas niezbędną do zwiedzenia Zamku Maurów. Zanim jednak dotarliśmy do owego zamku, pojechaliśmy sobie do Cabo da Roca. Miejsce to w przewodnikach reklamowane jest jako najdalej na Zachód wysunięty skrawek Europy. Nie wiem czy to prawda (może chodzi tu tylko o lądową Europę?), ale bardzo polecam tutejsze widoki. No, może dla kogoś, kto oceany ogląda sobie na co dzień, nie będzie to dużą atrakcją, ale dla zwykłego śmiertelnika pewnie tak.
Sam Zamek Maurów, jak się ostatecznie okazało jest w dużej części XIX- wieczną atrapą. Ot, ktoś z miejscowych postanowił sobie zbudować najpierw rezydencję, a później opodal ruiny zamku. Dokładnie, zamku Maurów, bo tak bardziej tajemniczo i co za tym idzie romantycznie. Powstało coś, po czym się człek wałęsa dobrą godzinę, bo wcześniej zapłacił za bilet i napawa się tym XIX- wiecznym bezwierzbnym romantyzmem. Spojrzy w prawo i widzi ocean, spojrzy w lewo i jakaś siedziba Gargamela, znaczy się miejscowa rezydencja.
W centrum Sintry przez moment przeżyliśmy miłe chwile. Po odczekaniu w kolejce dorwaliśmy się do stolika w restauracji, a tutaj cóż za niespodzianka- lokal serwuje sardynki! Zatem spełni się nasze marzenie i zjemy wreszcie tę polecaną przez przewodniki, miejscową potrawę!
Sardynki okazały się jednak niewypałem. Może i są na świecie miłośnicy ości, my raczej jednak oczekiwaliśmy czegoś innego. Maks próbował z nimi walczyć i udawał, że mu nawet smakują, ale... Ja ich nie zjadłem.