O górach w Portugalii myśleliśmy od początku naszego wyjazdu. Wizyta w rejonie Minho była logicznym wyborem- blisko z Porto, a i teren, wg przewodników wydawał się nieco dziewiczy. Zatem pewnego dnia opuściliśmy Porto i przez Bragę dotarliśmy do Caldas do Geres, leżącego w środkowej części Parku Narodowym Peneda - Geres. W Bradze próbowaliśmy zakupić jakąś mapę gór (tak zalecano w przewodniku), jednak w sklepie powiedziano nam, iż w takowe można się zaopatrzyć tylko w punkcie informacyjnym należącym do parku narodowego.
Do Caldas dotarliśmy bez większego problemu i po znalezieniu kwatery w pensjonacie leżącym nieco ponad miasteczkiem, poszliśmy przejść się nieco po okolicznych wzniesieniach. Na pierwszą trasę wybraliśmy, chyba najwyższy szczyt w okolicy, niestety wobec braku mapy trudno mi podać jego nazwę, jeżeli ten nawet takową posiadał. Mogę jedynie zaznaczyć, że leżał on na północny – wschód od miasteczka.
Wycieczka całkiem przyjemna- chodzi się ubitymi, szerokimi traktami, bez problemów wdrapując się na wierzchołki. Na uwagę zasługuje też krajobraz- zupełnie inny od naszego polskiego. Roślinność sucha, taka trochę półpustynna.
Następnego dnia udaliśmy się do punktu turystycznego tutejszego parku narodowego w nadziei zasięgnięcia informacji i zakupu mapy turystycznej. Niestety, jest to punkt informacyjny tylko z nazwy. W środku młode i miłe dziewczę sobie siedzi i na tym się chyba kończy jego rola. Dostaliśmy mapę, która była rodzajem szkicu. Na żółtym tle (to obrys parku) czerwone nitki (to trasy turystyczne). Pani coś tam słyszała o mapach turystycznych, ale jak wywnioskowaliśmy nigdy takich na oczy nie widziała. Poradziła nam jednak wycieczkę do Bragi, gdzie jak przypuszczała powinny być mapy bardziej dokładne. Tak na marginesie, to jestem niemal pewny, że wzięła nas za jakiś dziwaków, którym się marzą jakieś nieziemskie mapy.
Wzięliśmy ów szkic i wróciliśmy do Caldas. Resztę dnia spędziliśmy w miasteczku, gdzie spotkaliśmy pewnego starszego jegomościa, pracującego jako strażnik czy ochrona w parku miejskim. Pan okazał się Ukraińcem, który z wielką radością opowiedział nam o miejscowych obyczajach; m. in. powiedział nam, jak dostać się do Portelle do Homem- wskazując na taksówkę jako jedyny środek lokomocji. Chodząc po Caldas poszliśmy też sprawdzić nasze wygrane w eurolotto. Niestety, zgodnie z przypuszczeniami, chociaż nie oczekiwaniami, 69 mln euro nie było dla nas przeznaczone.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wizyty na postoju taksówek. Tutaj Danusia dogadała się z jednym z kierowców, na niższą stawkę i ruszyliśmy w kierunku Portella do Homem. Okazało się, iż syn kierowcy studiował coś w Polsce, co skutkowało jego zwiększoną sympatią do kraju nad Wisłą, bo gadulstwo to miał już chyba od urodzenia. Całą drogę słuchaliśmy jego opowieści i różnych anegdot (trwało to ok. 30 min.); np. o podobnym brzmieniu słowa zakręt w języku francuskim i nazwy pani uprawiającej pewien proceder, w języku polskim.
Wszystko się jednak kończy, opowieści miejscowego kierowcy również. Wysiedliśmy, podziękowaliśmy i ruszyliśmy szukać drogi rzymskiej. Maszerując szerokim traktem natknęliśmy się po jakimś czasie na coś co mogło być pozostałością po owej drodze. Wzdłuż i wszerz było tego z 5 metrów. No, dobre i to, wszak mogliśmy przejść obok i nie zauważyć nawet tego. A tak kolejny zabytek w tym kraju zabytków mamy zaliczony. Po prawdzie to cały ów trakt miał być pozostałością po drodze rzymskiej, chociaż na taki nie wyglądał.
Ruszyliśmy dalej i nawet minęliśmy jakąś dwójkę pieszych turystów z Niemiec, ale to był wyjątek. Inni mijali nas swoimi samochodami. Wyjaśniła się zatem zagadka owego szkicu z zaznaczonymi szlakami- dla turystów w samochodach jest on wystarczający. W prawo, w lewo i punkt widokowy. I tak to się tam wędruje. Samochodem podjeżdżamy na parking, stąd 20 metrów idziemy do punktu widokowego. Podziwiamy widoki, robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy na następny punkt.
Na przekór miejscowym zwyczajom szliśmy jednak per pedes i tak też dotarliśmy do sztucznego jeziora Barraga Vilarinho das Furnas. Podobno kiedyś była tu jakaś wioska, ale teraz to tylko wspomnienie po niej zostało.
Idąc dalej, mijamy małe wioski rozsiane w dolinach. W okolicy jednej z nich (chyba Civade) dopadły nas jakieś festyniarskie dźwięki, które towarzyszyły nam przez prawie godzinę naszej wędrówki. Czy to był festyn, jakieś święto, a może oni tak mają na co dzień tego nie wiem. Domyśliliśmy się, że muzyka płynie z radiowęzła ustawionego we wsi w dolinie, a że po górach to niesie... No, to tak szliśmy przy tych dźwiękach. Najpierw było to śmieszne, potem trochę wkurzające, a jak przekroczyliśmy grzbiet to ucichło.
Wtedy też zaczęliśmy zastanawiać się jak wracać. Najchętniej ruszylibyśmy przez grzbiet przed nami, za którym, jak się domyślaliśmy powinno być nasze Caldas. Iść jednak przez góry bez mapy to trochę kiepski pomysł. Z drugiej strony iść szlakiem „turystycznym” to długo i nudno... Od konieczności podjęcia trudnej męskiej decyzji uratowały nas dziewczyny i zatrzymały jakąś półciężarówkę, której kierowca zgodził się nas podrzucić w okolice Caldas.
Muszę przyznać, iż jazda dostarczyła nam widoków i wrażeń przednich. Samochód nie zwalniał poniżej 60 km/h, a nasza szosa wiła się serpentynami tuż nad doliną; na początku jakieś 300 metrów nad jej dnem. Kierowca sprawiał wrażenie obojętnego na otaczające nas okoliczności i przez całą drogę się do nas uśmiechał i przytakiwał na nasze pytania, chociaż jak się domyślam nie rozumiał ani jednego słowa wypowiadanego w języku innym niż portugalski.
Jednak jak obiecał, tak uczynił i dowiózł nas w okolice Caldas, a my poszliśmy na kwaterę przygotować jakąś pożegnalną ucztę, wszak jutro wracamy do Lizbony, a później to już tylko Warszawa nam zostanie...