Ostatniego dnia naszej wyprawy udaliśmy się na Rawki. Pogoda nadal dopisywała, więc poszliśmy sobie jeszcze na Kremenaros. Fajnie było i tylko Marek nastraszył trochę Tunga, jakoby Straż Graniczna mogła go deportować do dalekiego Wietnamu. Niby taki żart, ale Tung nie za bardzo chciał przechodzić na słowacką stronę. Na Rawkach porządnie wiało, więc długo tam nie zabawiliśmy. Przez Małą Rawkę ruszyliśmy do schroniska pod Rawkami. Już nocną porą wróciliśmy do goprówki. W barze, gdzie poszliśmy na obiad zapoznaliśmy pewnego pogranicznika. Gościu kompletnie pijany, coś tam bełkotał pod nosem i chyba nie był przyjaźnie do nas nastawiony. Mówił jednak coś o Dead Can Dance oraz 4AD, przekonany chyba, że nikt poza nim tego nie jarzy. Ale tu ja zaskoczyłem wszystkich i rzuciłem coś o Joy Division. No to sobie pogadaliśmy o muzyce, do tego wypiliśmy kilka piw. No i poznaliśmy Józka. Gościu wygląda trochę dziwnie. Przyszedł do baru, zdjął buty i wyciągnął ze skarpety 100 zł. W barze nie chcieli go jednak obsługiwać, więc ten zaczął w sposób wielce radosny tańczyć między ławami. Do tego jeszcze śpiewał. Nikt z miejscowych nie zwracał na niego uwagi, więc pewnie była to norma. Potem założył buty i sobie poszedł.
Wieczorem na kwaterze mieliśmy małą zabawę przy miejscowym winie marki Szwoleżer. Było wesoło, Tung robił sobie jakąś dziwną zupę rybną ze szprotek w sosie pomidorowym, a na koniec odpłynął, zmęczony okolicznościami dnia dzisiejszego. No, my też byliśmy zmęczeni, chociaż wesołość z nas emanowała z całą mocą.
Rano łapiemy autobus do Ustrzyk, a stąd do Warszawy.