Dogoniłem resztę wycieczki po ok. 40 min.- nie narzucili zbyt ostrego tempa. Powiem więcej, dosyć szybko zostawiłem ich w tyle, brnąc przed siebie w poszukiwaniu ładnych tematów dla uwiecznienia ich na kliszy fotograficznej. Wiele ich nie było, poza mostkiem pozostałym po kolejce bieszczadzkiej. Zresztą sfotografowałem ten mostek dla Artura. Taka rudera...
Tego dnia jeszcze raz dopadł nas deszcz, tym razem całkiem pokaźny. Nie skończyło się na kilkuminutowej sikawce. Padało ok. 40 min. i to bardzo intensywnie. Oczywiście my sobie w tym czasie maszerowaliśmy ku schronisku „Koliba” na Przysłupie Caryńskim. Znaczy się ja z Markiem przodem, Artur z Agatką tyłem. W Kolibie tradycyjnie, czyli bardzo miło i klimatycznie. Nowa, młoda i wielce urocza właścicielka, ugościła nas czym miała. Była kiełbasa pieczona, bigos, parówki i nastrojowa muzyka, znaczy się BB King. No i jeszcze jedno indywiduum. Gościu z brodą i złamaną nogą łażący po górach w poszukiwaniu... Właściwie to trudno powiedzieć czego on poszukiwał. Z zawodu był dyrygentem, ale jak zrozumiałem poza wielką miłością do Mozarta nic go nie łączyło z muzyką klasyczną. No, może jeszcze Wagner i Chopin. Szukał rykowiska, dzikiej zwierzyny, palących się kolorami jesieni lasów, niezwykłej roślinności i jeszcze kilku innych rzeczy. Wypytywał nas np. o rodzaj lasów na terenach, które przebyliśmy i czy on kuśtykając na kuli będzie mógł też tam pójść. Dziwny gościu. Marek oczywiście zwrócił uwagę na zasobność jego portfela. Nie pracuje, a cały czas gdzieś jeździ! Dla Marka to wielce niezwykłe, ale on ma tak zawsze.