Następnego dnia postanowiliśmy ruszyć nieco później. Z naszych obliczeń wynikało, że przejście przez przełęcz Orłowicza do Jaworca zajmie nam ok. 6 godzin. Zatem godzinę wymarszu ustaliliśmy na 12- tą. Pogoda od samego rana nie zachwycała. Po wczorajszym słońcu nie pozostało śladu. Mgła i deszcz miały nam towarzyszyć przez cały dzień. Zaczynamy się jednak zbierać. Buty lekko podeschłe po wczorajszej trasie nie sprawiają przyjemnego uczucia przy ich zakładaniu. Co tam! i tak by zmokły po krótkim marszu. Noga się od razu przyzwyczai.
Zgodnie z planem ruszamy o 12- tej. Kierujemy się na przełęcz Orłowicza. Oczywiście tuż za ostatnią chałupą zaczynamy brodzić w śniegu. Nie jest jednak, aż tak głęboko jak wczoraj. Przestaje padać, mgła jednak nadal trzyma. W lesie nieco ponura atmosfera- gdzieś obok nas majaczą szare cienie drzew. Jeszcze tylko jakiegoś Biesa nam tu trzeba! Robię kilka zdjęć by udokumentować ten martwy krajobraz.
Tuż pod przełęczą dopada nas deszcz. Na samą przełęcz dochodzimy w potwornej mgle. Tu czeka nas niespodzianka- śnieg gdzieś zniknął, zamienił się w błoto. Artur uparł się by zrobić mu tu zdjęcie. Jest na tyle upierdliwy, że wreszcie poddaję się, wyciągam aparat i pstrykam to zdjęcie.
W tym momencie dzwoni telefon. To moja mamusia z zapytaniem: jak leci? Super! tylko jestem trochę mokry.
Po chwili ruszamy czarnym szlakiem do Jaworca. Zaczynamy obchodzić Smereka. Tuż pod przełęczą opuścił nas deszcz. Dopadły jednak straszne podmuchy wiatru. Mamy kłopoty z utrzymaniem równowagi. Dosyć szybko też gubimy szlak- gdzieś obok majaczy ściana lasu i jak przypuszczamy tam jest szlak. Tymczasem zdajemy się na jakieś tajemnicze ślady, które, jak słusznie Artur przypuszczał, musiały prowadzić do Jaworca. Bo niby gdzie? Smereka obchodzimy jakimś zboczem (cholera! samego Smereka nie widać!). Śnieg do pasa, a ja zaczynam obawiać się o swoje kolano- całe przemoczone. I jeszcze to niepewne uczucie, czy dobrze idziemy. Po godzinie brodzenia ślady doprowadzają nas do szlaku. Tak jak myśleliśmy, szlak szedł cały czas ok. 30 metrów pod nami wzdłuż granicy lasu.
Wchodzimy do lasu. Zaczyna się zejście i moje kolano z miejsca daje o sobie znać. Przez moment myślę o powrocie do Wetliny. Idziemy już jednak ponad 3 godziny. Jesteśmy chyba w połowie drogi. Kontynuujemy zatem podróż do Jaworca. Po następnej godzinie mój stan pozwala mi tylko na dreptanie za Arturem. Chłopak trochę się zmachał. Cały czas musiał prowadzić!
Droga nam się wydłuża. Ciągle korygujemy nasze obliczenia. Już wiemy, że na 18- tą nie dojdziemy. W pewnej chwili zaczynam zastanawiać się czy nie lepiej będzie położyć się na śniegu i tak sobie pozostać. Cholerne kolano! każdy ruch powoduje straszny ból. Plecak cały załadowany. Śnieg do kolan... Twardy człek jestem jednak i ruszam dalej. Po jakimś czasie ból nieco mija, a może to ja zobojętniałem. Brnę jednak za Arturem, trochę nawet jakby szybciej. Po 18- tej dopada nas noc. W ruch idzie latarka i tak sobie wędrujemy ciemnym lasem.
Ogólnie jest fajnie. Drogę dodatkowo urozmaica nam natura. Jar zasypany śniegiem- brniemy w nim do pasa. Pod zaspą czujemy jednak płynącą wodę. Co tam! buty i tak mamy mokre, od samego ranka. W pewnym momencie drogę zastępuje nam świeżo zwalony pień drzewa. Cholera, jak go przejść? Ciemno, na grzbietach plecaki, stoimy w śniegu prawie do pasa, a za samym pniem, jak zauważył Artur w światełku swej latarki, mały potoczek! Pierwszy rusza Artur, jakoś się mu udało. Teraz ja. Uf! też jakoś się udało! Idziemy dalej!
Ok. 2000 gdzieś za ścianą lasu dostrzegam tajemnicze światełko. Przez moment radość napełnia mą duszę. Szybko jednak dopadają mnie czarne myśli! A może to jednak nie schronisko? Może zaczynam majaczyć? Pytam się Artura czy widzi to samo co ja. Tak! to musi być jednak schronisko, bo o zbiorowej halucynacji na tym pustkowiu nie chcę wierzyć! Zatem nie zginiemy w tym upiornym lesie! Dojście do samego schroniska zajmuje nam jeszcze ok. 30 min. Wreszcie jest! Cóż za ulga. W przedsionku staram się pozbyć butów. Trochę mi to zajmuje czasu. Tymczasem Artur pobiegł załatwić kwaterę. Okazuje się, że na drugim piętrze. Cholera! czy on zgłupiał! Jeszcze mam się drapać na drugie piętro! Chrzanię to! Plecak zostawiam na pierwszym i schodzę na dół coś zjeść. Miska fasoli i piwo wydają się czymś niesamowitym. Dziś jest św. Patryka. Należałoby zatem uczcić patrona bratniego narodu irlandzkiego! Nie mam jednak siły. W pokoju wypijamy jeszcze winko. Też z wielkim trudem. Idziemy spać.