Następnego dnia ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Berehów. Rok wcześniej takie zejście to była ciągła walka z zaspami- teraz smętny marsz w dół. W Berehach dopadła nas Straż Graniczna, zainteresowana chyba głównie naszym wietnamskim towarzyszem. Takie tradycyjne: gdzie idziecie, a po co tam idziecie, czy wam się chce tam iść? Później bez problemów ruszyliśmy na Caryńską.
Podejście to sama przyjemność. Słońce, wokół pozostałości jesieni... Na grani dopadło nas jednak załamanie pogodowe i przede wszystkim okropny wiatr. Marsz granią był ciągła walką z napierającym na nas wiatrem- momentami staliśmy w miejscu. Wreszcie, gdzieś za stertą głazów zrobiliśmy sobie postój. Cicho tam było i przyjemnie, wiatr gwizdał nam gdzieś nad głowami. Tę sielską atmosferę przerwało pewne moje spostrzeżenie- Tung miał lekko odmrożony czubek nosa! Zaczęliśmy przeglądać się wszyscy i jeszcze u Marka na twarzy odkryliśmy lekkie odmrożenia. Szybka akcja z rozcieraniem odmrożonych miejsc pomogła i już po chwili mogliśmy schodzić w kierunku Przysłupu Caryńskiego. Chwilę musieliśmy powalczyć jednak z wiatrem, który akurat zaczął nas podwiewać od tamtej strony, jakby nie chciał nas puścić z grani...
Po zejściu z grani i wejściu w las znowu zrobiło się cicho i przyjemnie i po ponad godzinnym marszu dotarliśmy do Koliby na Przysłupie Caryńskim. Tutaj zawsze można liczyć na fajną atmosferę i tak było tym razem. No, tradycyjnie też na fasolkę po bretońsku. I tylko nocą wył wiatr, a nad ranem wewnątrz było trochę zimno.