Ruszamy! Teraz naszym celem są Jeziorka Duszatyńskie. Trasa nieco się urozmaica- ścieżki przecinają liczne jary. Dochodzimy do jeziorek i muszę przyznać, że pogłoski o ich uroku nie są przesadzone. W środku lasu, między wzgórkami są sobie dwa małe jeziorka. Cisza dookoła i tak jakoś człowiek czuje się jak w innym świecie. Myślę, że w blasku jesiennego słońca musi to wyglądać niesamowicie. Niestety, do jesieni jeszcze kilka miesięcy, a dziś nawet na majowe słońce nie mamy co liczyć. Robi się ciemno i chmury, które straszyły nas deszczem od samej Cisnej, właśnie teraz zaczęły spełniać swoje groźby. Robi się więc też i mokro. Cóż robić, trzeba ruszać dalej.
Mijamy sam Duszatyn, a właściwie to jeden budynek, który robi za całą miejscowość. Prawie całą, bo według przewodnika w Duszatynie są też jakieś baraki robotników leśnych i chyba tartak. Ale my mijamy tylko ten jeden budynek, który jest przydrożnym barem z piwem, do którego z bliżej nieokreślonych powodów nie wstepujemy. Schodzimy ze szlaku i maszerujemy teraz torami dawnej kolejki. Droga niezbyt wygodna- tory są zarośnięte, jednak jest to jakiś przerywnik w naszej podróży, a dla Artura to nawet straszna frajda. Po chwili mijamy most nad Osławą, który polecam ze względu na piękne widoki miejscowych cudów przyrodniczych. Za mostem musimy jednak przerwać nasz marsz torami kolejki pokonani przez zarośla. Trzeba nam się zatem przeprawić na drugi brzeg rzeki, która nam od jakiegoś czasu towarzyszy i znowu jesteśmy na szlaku. To nasza czwarta przeprawa przez rzekę podczas tego wyjazdu.
Za Prełukami musimy jeszcze trochę podejść i już jesteśmy w Komańczy. Zatrzymujemy się w schronisku, które bardziej przypomina hotel. Idziemy coś zjeść i wypić. Po drodze nawiązujemy kontakt z pewnym miejscowym obywatelem o lekkim i nieco chwiejnym kroku. Poleca nam restaurację po prawej stronie szosy, ta po lewej nie jest z naszej bajki, jak nam sugeruje. Czy tak jest nie wiem? Z rzeczonego budynku dobiega do nas chóralny śpiew w tonacji smętno- barowej. Taki bieszczadzki blues rozpisany na głosy, będący rodzajem wyznania, krzykiem miejscowych przeciw niesprawiedliwości tego świata. Chłopaki jakoś nie chcą się dłużej przysłuchiwać tej twórczości. Idziemy zatem do baru po prawj stronie szosy, gdzie dźwięczy tylko telewizor.
Do schroniska postanawiam wracać boso. Ta cała kilkudniowa wyprawa mocno dała się we znaki moim stopom i teraz mam dość chodzenia w średnio wygodnych butach, których zresztą postanowiłem się pozbyć po powrocie. A po mokrym asfalcie chodzi się całkiem przyjemnie, chociaż nogi nabierają nieco czarnego koloru. Chłopaki i tak wiedzą swoje i sytuację tą traktują w kategoriach: wypił za dużo i mu odbija. Cóż, gdyby wszyscy interpretowali zdarzenia w ten sam sposób, życie byłoby chyba bardzo nudne.
Rano koleją do Sanoka, autobusem do Rzeszowa. Tutaj obiad i dalej autobusem do Warszawy.