Następnego dnia, wczesnym rankiem ruszyliśmy na Rabią Skałę. Artur kombinował z przejściem przez Moczarne tj. poza szlakiem, szybko jednak zrezygnowaliśmy i już w zgodzie z przepisami miejscowego parku narodowego o 830 zaczęliśmy wdrapywać się na Jawornik. Tuż za ostatnią chałupą wdepnęliśmy w dosyć głęboki śnieg, który nas nie opuszczał do końca dnia. W planach mieliśmy dojście przez Rabią Skałę na Rawki a stąd do schroniska pod Rawkami. Na tę okoliczność zakupiłem dość drogie wino. Miało nas postawić na nogi w schronisku.
Brodzenie po śniegu po kolana (w porywach po pas) ma swój urok. Niestety, marsz odbywa się w tempie raczej wolnym. Na Jawornik dotarliśmy po prawie trzech godzinach. Dodatkowo, lekko sobie zwichnąłem nogę w kolanie, co będzie miało pewien wpływ na naszą dalszą wyprawę. Na Jaworniku po raz pierwszy zaświtało nieśmiało w naszych głowach, iż nie damy rady dobrnąć do schroniska i będziemy musieli wracać do Wetliny. Nic to jednak! Brnęliśmy dalej!
Podejście na Paprotnię! Eh, 20 metrów i zmiana prowadzącego. Ostro pod górę i co krok człowiek zapada się po pas w śniegu. Zabawa przednia, jednak bardzo męcząca i czasochłonna. Wreszcie jesteśmy na Paprotni!
Przecudny widok na Wetlińską. Zatrzymujemy się na kilka minut. Czegoś takiego pewnie nie doświadczymy już nigdy w życiu. Kilka zdjęć, które i tak nie oddadzą tego, co w rzeczywistości nas tam dopadło. Przed nami Rabia Skała. Trzeba tylko tam dobrnąć! Ruszamy.
Po 14- tej jesteśmy na Rabiej Skale. Tutaj spotykamy jakiegoś Słowaka. Skubaniec ma rakiety. Chodzenie po śniegu nie sprawia mu żadnego problemy. Chwilkę gadamy i za moment brniemy dalej. Artur bredzi coś o jakimś szałasie. Chcemy tam chwilkę odpocząć i coś zjeść. Prowizorycznie obliczamy, że do schroniska mamy jakieś 9 godzin marszu. Z moim bolącym kolanem jest to awykonalne. Postanawiamy coś zjeść i wracać do Wetliny. Tylko gdzie ten szałas!? W pewnym momencie Artur klnąc na wszelkie świętości zarzeka się, że w tym miejscu jeszcze w listopadzie stał szałas. Trochę złośliwie sugeruję, że pewnie śnieg go zasypał. Zdesperowany rozkłada karimatę na śniegu i postanawia oddać się w tym miejscu rozkoszom związanym ze spożywaniem wiktuałów. Ja nie protestuję. W tempie wręcz ekspresowym połykamy pół chlebka i jakiś pasztet. Humor i wiara w lepsze jutro natychmiast powraca. W dobrych nastrojach zaczynamy zatem odwrót.
Droga powrotna wcale nie jest łatwiejsza. Wszak śnieg ten sam, a moje kolano zaczyna strajkować. Na Paprotni dopada nas zachód słońca. Powiem krótko: kurwa mać! po czymś takim dalsze życie człowieczka jest tylko jakimś bezsensownym trwaniem. Pół godziny gapimy się na czerwieniejące niebo. Trzeba jednak ruszać dalej. Na Jawornik docieramy już o zmroku. Dalszą trasę odbywamy w ciemnościach. Cholerny ból w kolanie, każe mi non- stop przeklinać na czym świat stoi. Wreszcie na horyzoncie pojawiają się światła Wetliny. Artur rzuca pomysł, by zaatakować ją na wprost. Tak po prostu zejść do niej z góry. Plan świetny jednak rezygnujemy z niego. Ta Wetlina wcale nie jest tak blisko. Trzymamy się zatem szlaku.
Wreszcie dochodzimy. Jesteśmy w Wetlinie! Godzina 2025. 13 godzin brodzenia w śniegu, to trochę męczące. Trzeba jeszcze znaleźć nocleg i coś zjeść. Zachodzimy do jakiejś knajpy. Tutaj spożywamy po dwie porcje kiełbasy, popijając zawsze wspaniałym piwem. Uf! trochę lepiej. Krótka gadka z miejscowymi. Są pod wrażeniem naszej traski. Kończy się stwierdzeniem, że takimi wariatami mogą być tylko warszawiacy. Miło się gada, trzeba jednak poszukać kwatery. Idziemy do schroniska i tam zwalamy na wyrka nasze ździebko zmęczone osobowości.