Geoblog.pl    Albert69    Podróże    Słowacja 2003    W Lewoczy
Zwiń mapę
2003
16
sie

W Lewoczy

 
Słowacja
Słowacja, Levoča
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 433 km
 
Lewocza! Maleńkie miasto leżące u podnóża Tatr Słowackich. Miejsce ulubione miejscowych przewodników, ciągnących za sobą tłumy szukających mocnych wrażeń turystów z całego świata; wskazywane we wszystkich przewodnikach i porównywane z największymi cudami zbudowanymi ludzkimi rękoma, acz z drobną ingerencją sił nadprzyrodzonych. Duma dumnych Słowaków, narodu starożytnego, pamiętającego swą narodową pamięcią historyczną czasy wielkiego początku. Być na Słowacji i nie zobaczyć Lewoczy? Świętokradztwo? Nieodpowiedzialność? Gwałt zadany zdrowemu rozsądkowi i poczuciu piękna?
Lewocza! Wymarzone miasto Marka! Nasłuchał się o jego niezwykłości od Mirka i teraz, będąc w tajemniczym kraju Słowaków o niczym innym nie marzył, jak o pokłonieniu się wielowiekowej historii tego miejsca! Wymawiane z graniczącymi z silną gorączką zachwyty na temat lewockiego kościoła, spowodowały, że wreszcie powiedziałem: dobrze! jedźmy do tej Lewoczy. Tak też się stało i pewnego pięknego, sierpniowego dnia wysiedliśmy na dworcu autobusowym w Lewoczy.
Z dworca, którego wielkość i niezwykłość skrywała się nieco za obskurnymi billboardami, skierowaliśmy się ku starówce, a dokładnie do stojącego na rynku kościoła, który miał nas rzucić na kolana. Znalezienie owegoż cudu nie było zbyt trudnym zadaniem. Zgodnie z zasadą, iż wielkość tkwi w małości, to niezwykłe miasto jawi się jak drobny pyłek rzucony wobec ogromu wszechświata i jego długość, podobnie jak i szerokość, są porównywalne z rozmiarami stadionu sportowego średnich rozmiarów. Gdzieś w środku tego wszystkiego znajduje się rynek, a na rynku wyrasta ponad okoliczną przeciętność cel nasze podróży.
Rzeczywiście, z zewnątrz kościół wygląda niezwykle. Może ta rudera nie robi piorunującego wrażenia, jednak oskubana przez czas i ludzką złośliwość sterta cegieł poukładanych w sposób wielce tradycyjny, wprowadza w nastrój sielsko środkowoeuropejski. Nawet te krzaki porastające jej dach, świadczą o niezwykłości tego miejsca. Zaczynam już ocierać się o przeżycia mistyczne. Naładowany dodatnio- duchowo postanawiam iść na całość. Decyduję się na krok wielce desperacki i zakupuję bilet, by wejść do wnętrza i pogrążyć się całkowicie w przeżywaniu piękną tam ukrytego.
Wewnątrz natychmiast dostrzegam jakieś urocze dziewczę, które w miejscowym narzeczu zaczyna wychwalać ową niezwykłą budowlę. Osobisty urok dziewczęcia, jego zmysłowy, podszyty tajemniczością, graniczącą niemal z erotyzmem głos wprawia mnie w stan hipnotyczny- zaczynam dostrzegać niezwykłe piękno w tych obskurnych ścianach. Tym najcudniejszym cudem okazuje się jednak ołtarz. Oprócz wielu swych niezwykłości jest on też największy na świecie! Jego wielkość dodatkowo jest wyeksponowana pustotą panującą wewnątrz tego miejsca. Niestety, z przerażeniem odkrywam, że jestem drobnym prostaczkiem z północy- ołtarz? cóż! nawet osobisty urok przewodniczki nie wywołuje we mnie odrobiny zachwytu. Może to ten chłód panujący w tym miejscu? chciałbym już wyjść!
Słuchając w kościele wywodów uroczej przewodniczki, uświadomiłem sobie słowakocentryczną historię ludzkości tam serwowaną. Odwieczny problem małych narodów- wszystko jest u nich największe! Będąc na Słowacji można dojść do przekonania, iż ziemia ta dała światu całe zastępy wybitnych jednostek z dziedziny nauki, kultury, wojskowości i wielu innych. Od wieków historia ludzkości obraca się wokół tej krainy i jej słowackich mieszkańców. Dla nas przybyszów z północy, potomków dumnych Chodkiewiczów, Żółkiewskich ta wersja historii jawi się lekko niezrozumiałym bełkotem. Dla nich ten kościół, jak i cała Lewocza, dawno zapomniana przez Boga jest powodem do dumy. Narodowej dumy Słowaków.
Krążąc po Lewoczy szukałem innych śladów jej niezwykłości. Senność panująca na każdym kroku. Ludzka, zwierzęca. Nawet drzewa, ba! budynki wydawały się tam oddawać trwającej od wieków drzemce. Na rynku siedliśmy z Markiem w obskurnym ogródku piwnym. Naprzeciw kościoła. Zamówiliśmy ciemne piwo, dostaliśmy jasne. Marek, człek wielce zasadniczy, opieprza kelnerkę. W jej sennych oczach pojawia się lekkie zdziwienie. Bez słowa wymienia nam na ciemne. Właściwie to nie wiem dlaczego Marek się kłóci, czy kolor tego piwna w tym sennym miejscu ma jakieś znaczenie? Dla niego chyba tak. Ja zaczynam obserwować ten dziwny kościół. Co czyni, że jest uznawany za coś tak niezwykłego? Może te krzaki na dachu dodają mu jakiegoś niezrozumiałego piękna? Może czynią go jeszcze bardziej sennym, zatopionym w beznamiętnej historii tych ziem?
Sącząc piwo, obserwując rynek i smętnie przenikających po nim Lewoczan, zapominam o mijającym czasie, ale czyż w tym miejscu czas jeszcze istnieje? Czy ci ludzie tak beznamiętnie krążący po tych uliczkach, trzepiący na nich dywany, drzemiący w małych knajpkach nad wszechobecnym kuflem miejscowego piwa, mają jakieś pragnienia, marzenia. Czy żyjąc w przeświadczeniu niezwykłości tego miejsca, chcą jednocześnie uciec jak najdalej stąd? Mijają minuty i kolejny kufel piwa. Tym razem może jasnego? Marek decyduje, iż czas wyrwać się z tego niebytu. Ruszamy zatem na dworzec. Powolnie mijamy uliczki poukładane równiutko w szachownicę, gdzie odstępstwem od monotonnej regularności są jedynie nierówności terenu, a atrakcją widziane w każdym prześwicie pola otaczające Lewoczę. No i te dzieci cygańskie. Ich radosne wrzaski wydają się jakimś nierealnym pogłosem w tym drzemiącym od wieków miasteczku.
Na dworcu musimy czekać na autobus. Siadam na ławce i obserwuję kierowcę tira, wykonującego niezrozumiałe dla mnie egzorcyzmy wokół swojego wielkiego samochodu. Cała ta sytuacja jest absurdalna. Widzę ogrom pracy, który on wykonuje, nie widzę w tym jednak żadnego sensu. Podczepia naczepę, później ją odczepia i tak co chwila. W przerwach w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób podnosi do góry szoferkę swojego potwornego samochodu, by natychmiast ją opuścić. Pojęcie celowości tych zabiegów kompletnie przerasta me zdolności rozumienia rzeczy ludzkich.
Popołudniowe słońce i senność tego miejsca doprowadzają mnie do granicy żywotności. Już nawet nie chcę iść do sklepu będącego na dworcu, a dającego nadzieję na wyrwanie się z tego marazmu. Zniknął gdzieś też kierowca tira, który swą tajemniczą pracą wywoływał uczucie ruchu panującego wokół. Siedząc na ławce, trwam w niezwykłym przekonaniu nadejścia rzeczy długo oczekiwanych, także mojego autobusu do Popradu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Albert69
Albert
zwiedził 4% świata (8 państw)
Zasoby: 112 wpisów112 2 komentarze2 676 zdjęć676 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
25.09.2009 - 29.09.2009
 
 
07.05.2008 - 10.05.2008
 
 
28.04.2007 - 02.05.2007