Po dniu przerwy i pobycie pod ziemią, kolejny dzień przywrócił nas do wysokogórskiej rzeczywistości. Czerwona Ławka! Już sama nazwa budzi dreszczyk emocji! Wypad zaczyna się w Starym Smokowcu. Tutaj, by dać wytchnąć swoim dolnym kończynom i zachować zapas sił na samą przełęcz, decydujemy się podjechać kawałek trasy kolejką. Ok. 300 m drapania się w górę zaoszczędzonych. Po wyjściu z kolejki trzeba już jednak liczyć wyłącznie na własne nogi.
Podróż mija jednak szybko. Zostawiają za sobą Chatę Zamkowskiego i kierują się ku chacie Terryho. Stopniowo pogarsza się jednak pogoda. Chmury i przede wszystkim przejmujący wiatr urozmaicają trasę. Obok chaty krótki postój. Należy się jednak schować za ścianę schroniska przed napierającym wiatrem. Czas mija błogo, a z nosa zwisają oznaki kataru.
Wszystko co piękne musi się jednak kiedyś skończyć. Zatem zbieramy się spod ścianki chroniącej przed wiatrem i z furią oraz wiarą w zwycięstwo wychodzimy na otwartą przestrzeń, by stawić czoła okolicznościom przyrody (dodajmy, że tak pięknym).
Ostatni odcinek trasy na przełęcz. Na prawo odchodzi szlak na Lodową Przełęcz. Mogę teraz podziwiać w całej okazałości, gdzie wdrapywałem się rok wcześniej (wówczas była gęsta mgła i na słowo zaufałem, iż jest to piękny szlak). My kierujemy się jednak w lewą stronę. Na podejściu na Czerwoną Ławkę są podobno najdłuższe łańcuchy w całych Tatrach! Tak na marginesie: łańcuchy częściej utrudniają niż ułatwiają wspinaczkę. Tak jest i tym razem. Do łańcuchów ustawiła się całkiem pokaźna kolejka, a już z dołu widać, że na podejściu co krok są korki. Skała jest jednak mokra a szlak tak wytyczony, że trudno odejść od łańcuchów. Trzeba czekać w kolejce.
Podejście trwa dosyć długo: krok do góry i chwilę trzeba czekać, aż ci z przodu pójdą dalej. Przed nami grupa Węgrów. Część z nich nie bardzo sobie radzi z łańcuchami i całym podejściem. Wreszcie jesteśmy na przełęczy! Trudno tu jednak zatrzymać się chociaż na chwilę! Schodzimy kawałek i gdzieś z boku robimy zasłużony popas.
Przejmujący wiatr, czarne chmury i nieco księżycowy krajobraz tworzą niepowtarzalny klimat. Można powiedzieć, że sycimy swe jestestwa tymi niepowtarzalnymi krajobrazami, tak cudownymi i niezwykłymi w tej chwili, próbując urwać ułamek tego, co nas otacza i zachować w pamięci jako coś niezwykłego, coś co już nigdy nie powróci. Tak mi się wówczas wydawało:))
Kolejny dzień minął bez większych emocji. Wejście na Sławkowski nie obfitowało w żadne niespodzianki. Na szczycie spora grupa fascynatów gór, jednak na podejściu nie sprawiają żadnych kłopotów. Ze Sławkowskiego obserwują swoją wczorajszą zdobycz, Czerwoną Ławkę. Podziwiamy też urocze niziny węgierskie.
Następnego dnia Marek zaordynował wypad do Lewoczy, rzekomo uroczego miasteczka, gdzieś tam w niedalekiej odległości od gór. Na dworcu okazuje się jednak, że autobus do Lewoczy przed chwilą odjechał. Marek jest jednak bardzo zdeterminowany! Chce jechać z przesiadkami! Nieśmiało proponuję jednak, by podróż odłożyć na później a w dniu dzisiejszym nie robić nic. O dziwo, determinacja Marka szybko mija i obaj wracamy na kwaterę. Do końca dnia nie robimy nic poza uzupełnianiem utraconych kalorii w miejscowych restauracjach jak i na kwaterze. Wszystko to, by zebrać siły na dzień następny. KRYWAŃ!